środa, 20 października 2021

Krótki pobyt w Szkocji

Zanim zdecydowałam się zamieszkać w Londynie, rozważałam również wyjazd do Szkocji, a konkretnie do Edynburgu. Miasto to polecało mi wielu znajomych, dla których przez jakiś czas był on domem. Koniec końców serce zadecydowało o wyborze Londynu. Po dwóch latach od podjęcia tej ważnej decyzji natrafiła się okazja by spędzić kilka dni w stolicy Szkocji. Bardzo zastanawiało mnie jakie wywoła we mnie emocje, jak mi się spodoba. Czy okaże się, że dokonałam wtedy złego wyboru?


Zamek w Edynburgu- wizytówka miasta

Dotarłam do Edynburgu wczesnym rankiem. Przywitał mnie nieprzyjemnym chłodem, mimo że było dość słonecznie i wszyscy dookoła mówili mi jaką jestem szczęściarą, że trafiłam na tak piękną pogodę. Negatywne pierwsze wrażenie prędko zostało jednak przyćmione przez uroki miasta, pozwalające na chwilę przenieść się w czasie. Stolica Szkocji pełna jest imponujących, historycznych budynków, najważniejszym z których jest oczywiście słynny stojący na wzgórzu w centrum miasta zamek, który wzniesiono w XII wieku. Niestety nie udało mi się zwiedzić jego wnętrza, ponieważ zbyt późno zabrałam się za rezerwację. Nie jestem pewna czy było to związane z jakimiś limitami ze względu na pandemię, ale radzę dokonać kupna biletów przynajmniej tydzień szybciej.

Jako alternatywę dla wspomnianego zamku postanowiłam odwiedzić Pałac Holyrood, który jest szkocką rezydencją rodziny królewskiej. Jego komnaty pełne są zabytkowych zdobień oraz dzieł sztuki. Znajduje się tu również przepiękny ogród oraz ruiny opactwa założonego w XIXw.

Pałac Holyrood

                                                           Ruiny Opactwa Holyrood
                                                    Ogród przy Pałacu Holyrood
Atrakcją Edynburga, której absolutnie nie można pominąć, jest moim zdaniem wzgórze Arthur's Seat, z którego można podziwiać zachwycającą panoramę miasta. Wysokość góry Artura to 251 m.n.p.m. Warto wspomnieć, ze jest ona wygasłym ponad 300 milionów lat temu wulkanem. Najpopularniejszą ścieżką wędrowną prowadzącą na szczyt jest Radical Road. Jest ona stosunkowo łatwa i dotarcie do celu zajmuje zaledwie 30 minut. To przepiękne miejsce nazwę swą zawdzięcza oczywiście legendarnemu Królowi Arturowi, który podobno siedząc na owym wzgórzu przyglądał się przegranej bitwie swej armii z Piktami.

                                            Widok na trasie prowadzącej  do Arthur's Seat

Następnie udałam się do miejsca, które urzekło mnie najbardziej ze wszystkich, które zwiedziłam podczas całego pobytu w Szkocji. Malownicza dzielnica Dean Village, o której mowa, jest oazą spokoju w tym pełnym zgiełku mieście. Położona w dolinie rzeki Water of Leigh dawna osada często jest pomijana przez turystów. Kiedy do niej dotarłam, zastałam tam tylko dwie osoby. Sprawiło to, że dla mnie introwertyczki to miejsce stało się jeszcze bardziej atrakcyjne.
                                                                  Dean Village

Kolejnym miejscem, które po prostu musiałam zobaczyć był pomnik słynnego niedźwiedzia Wojtka, którego, w gruncie rzeczy smutna historia, bardzo mnie zdumiła. W 1941 roku armia generała Andersa przygarnęła niespełna rocznego niedźwiadka, który towarzyszył im później na całym szlaku i brał nawet udział w bitwie o Monte Cassino. Więcej o jego niezwykłych przygodach można poczytać w książce "Niedźwiedź Wojtek. Niezwykły Żołnież Armii Andersa" autorstwa Aileen Orr.

Jako miłośniczka morza, koniecznie musiałam udać się na plażę. Zależało mi na znalezieniu jak najbardziej naturalnego i "dzikiego" miejsca. Postanowiłam więc z góry odrzucić słynne, polecane przez wszystkie przewodniki Portabello Beach. Zamiast tego udałam się do miasteczka Gullane gdzie znajduje się piękna, piaszczysta plaża otoczona bujną trawą. Idealnie nadaje się na długie spacery. Można tam dotrzeć autobusem z Edynburga, co zajmuje około godziny.

Oprócz okolic Edynburgu bardzo zależało mi na zwiedzeniu bardziej odległych zakątków Szkocji, w tym oczywiście słynnych Highlands. Postanowiłam w tym celu skorzystać z usług jednego z tutejszych tour operatorów. Głównym celem tej wycieczki było oddalone o około 300 kilometrów Loch Ness, którego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Plan przedstawiony na stronie organizatora wygląda bardzo kusząco, ponieważ zawiera wiele pięknych miejsc jak np. The Trossachs National Park, Loch Lomond National Park, Glencoe, Cairngorms National Park. Nietrudno jednak sobie wyobrazić, że odwiedzając te wszystkie miejsca w zaledwie jeden dzień, niewiele tak naprawdę ujrzymy i w większości tylko mijamy te piękne destynacje. Zatrzymujemy się tylko przed kilkoma z nich na krótki odpoczynek, który oczywiście większość ludzi wykorzystuje na robienie zdjęć.


Tego typu wycieczki na pewno nie polecę nikomu, komu zależy na lepszym poznaniu tych miejsc, przyjrzeniu się im z bliska oraz marzącym o długich spacerach pośród tych cudów natury. Potrzeba na to znacznie więcej czasu, więc radziłabym zorganizowanie takiej wyprawy na własną rękę. Ja natomiast byłam bardzo zadowolona, ponieważ uwielbiam długą jazdę autobusem, samochodem czy pociągiem podczas której siedzę wygodnie owinięta kocem, podziwiając piękne widoki i kontemplując. Zależy to jednak również od nastroju, a ponieważ pogoda była bardzo niesprzyjająca i cały dzień padało, na nic więcej po prostu nie miałam ochoty. Ogromnie cieszę się również z tego, że miałam szczęście spotkać urocze Highland Cattle, które są wizytówką Szkocji. Zaskoczyły mnie swą łagodną i przyjazną naturą. Były bardzo otwarte na kontakt z ludźmi, łagodne i skore do pieszczot.


Ostatnim już miejscem w Szkocji, które bardzo mnie urzekło jest niewielka restauracja i kawiarnia "The Elephant House". Co sprawia, że jest ona tak wyjątkowa? To właśnie tutaj przed laty nie znana jeszcze nikomu samotna matka J.K. Rolling przesiadywała przelewając na papier niezwykłe przygody Harry'ego Pottera, nie wyobrażając sobie jak bardzo odmieni on wkrótce jej los. Lokal ten jest bardzo przytulny i wbrew temu czego się obawiałam, wcale nie jest przepełniony tłumami fanów serii książek o czarodzieju. Dostrzegłam natomiast wielu turystów, którzy jedynie fotografowali restaurację od zewnątrz.

Gorąco zachęcam jednak do spróbowania specjałów kuchni szkockiej w tym właśnie miejscu. To tutaj po raz pierwszy spróbowałam słynnego Haggis, Neeps and Tatties. Haggis to mieszanka owczych podrobów (wątroby, serca i płuc) oraz cebuli, mąki owsianej i przypraw. Wszystko to gotowane jest w owczym żołądku i podawane w naturalnym flaku. Neeps to puree z brukwi, a tatties to puree z ziemniaków. Nie brzmi to zbyt apetycznie i bardzo bałam się tego dania, ale z jakiegoś powodu bardzo chciałam go spróbować. Okazało się ono być zaskakująco smakowite!

Nie spodziewałam się również, że kolejna szkocka potrawa narodowa bardzo mnie rozczaruje. Uwielbiam zupę rybną, więc naprawdę bardzo nie mogłam się doczekać żeby spróbować Cullen Skink przyrządzanego z wędzonej ryby, którą najpierw smaży się na patelni, a potem gotuje w mleku. Zupa miała być syta i aromatyczna. Tę, której ja spróbowałam niestety nie mogę określić takimi przymiotnikami. Ciężko jednak stwierdzić czy nie była ona po prostu niewłaściwe zrobiona.

Ostatnią rzeczą nietypową dla kuchni szkockiej jest batonik Mars smażony w panierce, który można znaleźć w wielu barach Fish and Chips. Tym razem nie miałam żadnych złudzeń, że może być to coś smakowitego. Ciekawość ludzka nie ma jednak granic. Ten nietypowy przysmak był, co tu dużo mówić...okropny. Opisałabym go jako coś ekstremalnie słodkiego ociekającego tłuszczem. po dziś dzień mdli mnie nawet, gdy widzę w sklepie "surowego" Marsa.

Wracając do zadanego na wstępie pytania o to jak wypada Edynburg przy Londynie i czy mógłby być w moim odczuciu lepszym i ciekawszym miejscem do życia, odpowiadam: nie. Na pewno nie w moim przypadku. Wiem, że spędziłam tu zbyt mało czasu by pisać o tym jak się tu żyje, ale po prostu nie czuję tych wszystkich silnych emocji, które towarzyszyły mi spacerując po raz pierwszy po ulicach Londynu. To było jak miłość od pierwszego wejrzenia. W przypadku stolicy Szkocji nie mogę mówić nawet o zauroczeniu. Miasto jest ciekawe i ma wiele do zaoferowania. Widoczna na każdym kroku niesamowita historia i piękna przyroda na pewno czyni je wartym odwiedzenia. Nie stawiałabym go jednak na szczycie listy miejsc, które trzeba zobaczyć. 







                                                                                                                                                               




niedziela, 13 września 2020

Bonaire- wyspa nieodkryta

Jeśli marzą się wam plaże pokryte białym, pudrowym piaskiem, które są dodatkowo wolne od tłumów turystów, koniecznie powinniście udać się na Bonaire, czyli holenderską wyspę leżącą nad Morzem Karaibskim. Zachwyca ona nieskazitelną naturą i dzikością, która odróżnia ją od dość skomercjalizowanych sąsiednich wysp- Aruby i Curacao, które również należą do Niderlandów.


Ważną zaletą Bonaire jest fakt, że nie występują tu huragany, dzięki czemu możemy się tu udać, kiedy tylko mamy na to ochotę. Średnia temperatura to 27 stopni. Najłatwiej dolecieć tu oczywiście z Amsterdamu. Międzynarodowe lotnisko Flamingo znajduje się w mieście Kralendijk, czyli stolicy wyspy. Lot trwa około 10 godzin. Warto wspomnieć, że transport publiczny praktycznie tu nie istnieje, więc koniecznie należy wynająć samochód. Bez problemu porozumiemy się tutaj po angielsku, popularny jest również hiszpański oraz lokalny papiamento, czyli język kreolski na bazie portugalskiego i hiszpańskiego.


Na wyspie znajdziemy ponad 22 plaże, nie wszystkie z nich są jednak gładkie i olśniewająco białe. Część z nich pokryta jest pokruszonymi muszlami i koralowcami, co nadaje im jednak "chropowatego" uroku. Mi najbardziej przypadła do gustu Te Amo Beach, która, mimo że znajduje się dość blisko lotniska jest bardzo cichym i spokojnym miejscem. Udawałam się tu niemalże codziennie, miedzy innymi po to by odkrywać jej tajemniczy podwodny świat. Fani snorkelingu z pewnością ją pokochają.

Te Amo Beach

Kolejną godną polecenia plażą jest Sorobon Beach, do której mam szczególny sentyment, ponieważ to ją odwiedziłam jako pierwszą i to tutaj po raz pierwszy mogłam przekonać się, że Morze Karaibskie ze swa obłędną mieszaniną turkusów i błękitów jest zdecydowanie piękniejsze niż liczne przedstawiające je fotografie, ponieważ należy do tych cudów natury, które po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy.

Sorobon Beach
Można tu uprawiać windsurfing, odpocząć na leżaku czy wypić drinka w Hang Out Bar, który serwuje również jedzenie, są to jednak głównie burgery, sałatki czy kanapki, których ceny są dość wysokie w porównaniu do tych, które znamy z Polski.

Jeśli chcecie spróbować prawdziwego, lokalnego jedzenia polecam udać się na plażę Lac Cai, gdzie można skosztować przepysznej ryby. To właśnie tutaj po raz pierwszy zobaczyłam czym jest "karaibski luz". Pani pracująca w barze po przyjęciu zamówienia poszła sobie po prostu odpocząć i zrelaksować się na jednym z krzeseł. Życie płynie tutaj swoim własnym tempem, co ludziom z Europy ciężko zrozumieć.


Przy odrobinie szczęścia możemy na tej plaży spotkać żółwie wodne, co niestety mnie się nie udało. Z pewnością jednak znajdziemy tutaj mnóstwo zieleni, co zdecydowanie odróżnia tę plażę od innych, które odwiedziłam.
Lac Cai Beach
Bonaire to nie tylko rajskie plaże i dziewicza natura, wyspa przypomina nam również o mrocznych czasach niewolnictwa. Znajdują się tu liczne Slave Huts, czyli chatki niewolników, które uważam za obowiązkowy punkt zwiedzania. Zostały one wybudowane w 1850 roku i służyły jako kwatery dla afrykańskich niewolników zmuszanych do pracy głównie przy wydobywaniu soli.



Te maleńkie, wykonane z kamienia schronienia były w stanie pomieścić aż do sześciu osób, co wprawia w osłupienie, gdyż człowiek nie jest w stanie stanąć w takim domku wyprostowany, a do środka trzeba się wczołgiwać. W każdy piątek wieczorem niewolnicy mogli wrócić na weekend do swoich rodzin i prawdziwych domów w miasteczku Rincon. Musieli jednak przejść pieszo bardzo długą drogę. Taka podróż zajmowała około siedmiu godzin. Mimo że odwiedzanie takich miejsc jak Slave Huts napawa bólem, warto zaznajomić się z historią, które skrywają, chociażby po to by móc docenić to co mamy.

Do dnia dzisiejszego zachowało się również solnisko, w którym pracowali niewolnicy.  Ogromne kopce soli  otoczone różową wodą tworzą wspaniały, rzadko spotykany krajobraz.


Sól od zawsze była cennym towarem na wyspie i przyczyniła się do wielu sporów między Europejczykami. Jej produkcja najlepiej prosperowała od przejęcia władzy nad wyspą przez Holendrów w 1643 roku aż do obalenia niewolnictwa w 1863 roku. Od tego momentu przemysł ten miał swoje wzloty i upadki. Obecnie rozwija się bardzo dobrze, ale to jednak nie on a turystyka jest głównym źródłem dochodów wyspy.

Nieopodal solniska znajduje się Rezerwat Flamingów. Wstęp do niego jest jednak zabroniony ze względu na niezwykle wrażliwą naturę tych cudownych stworzeń. Na szczęście często można je dostrzec z ulicy. Mnie się udało.

Podobno zdecydowanie większe szanse na spotkanie z flamingami istnieją nad jeziorem Goto w północnej części wyspy niedaleko miasteczka Rincon.

Oprócz flamingów Bonaire zamieszkuje również wiele innych gatunków ptaków, w tym papugi. Można tu również spotkać iguany oraz dzikie osły wędrujące po wyspie. 


Prócz podziwiania niesamowitej natury Bonaire udało mi się również uczestniczyć w dość ciekawym evencie jakim jest Kite Manera, czyli co roczne spotkanie kitesurferów uprawiających ten emocjonujący sport przebrani w przeróżne ciekawe kostiumy. Mnie najbardziej spodobał się strój Edwarda Nożycorękiego, czyli ukochanej postaci z mojego dzieciństwa.



Bonaire spodoba się zatem nie tylko miłośnikom natury, ale również fanom licznych sportów wodnych. Nazywam to miejsce nieodkrytą wyspą, ponieważ naprawdę niewiele się o niej słyszy i jest przyćmiona przez Arubę i Curacao. Gorąco polecam ją wszystkim tym, którzy szukają takich właśnie miejsc- "nieodkrytych" przez tłumy turystów. 

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Oxford w jeden dzień

Z Oxfordem oczywiście najbardziej kojarzy się renomowany Uniwersytet w Oxfordzie, na którym studiowały m.in. takie sławy jak Oscar Wilde, Hugh Grant, David Cameron czy Margaret Thatcher. Na uniwersytet składa się aż 38 college'ów, które są udostępniane do zwiedzania. Te przepiękne budynki służyły również jako plan filmowy "Harry'ego Pottera", co czyni je obowiązkowym punktem wycieczki dla wszystkich fanów przygód czarodzieja. Tym z was, którzy podobnie jak ja mają do Harry'ego neutralny stosunek, mimo wszystko szczerze polecam wybrać się przynajmniej do jednego z tych wspaniałych college'ów chociażby po to, aby podziwiać ich cudowne, zadbane ogrody.


Mój wybór był dość przypadkowy i padł na Balliol College. Został on utworzony w 1263 roku przez Johna I de Balliol, ojca późniejszego króla Szkocji Jana I. Podobnie jak w przypadku innych college'ów pomieszczenia, które udostępnia się zwiedzającym to zazwyczaj kaplica, główny hall i ogrody. Warto wspomnieć, że cena biletu wstępu do Balliol jest bardzo korzystna i wynosi jedyne 3 funty.

Najbardziej wprawiła mnie w zachwyt jadalnia tego college'u, która przenosi nas w zaczarowany świat Hogwartu. Nawet jeśli nie jest się fanem serii książek lub filmów o Harrym Potterze z pewnością nie da się zaprzeczyć, że to imponujące miejsce ma w sobie pewną nutkę magii.
Mimo że sala bardzo przypomina tę z filmu, to nie ona jest jej pierwowzorem. Jeśli chcemy znaleźć tę, która faktycznie posłużyła jako plan filmowy musimy udać się do Christ Church College. Bilet jest już znacznie droższy niż w przypadku Balliol Collage i jego cena wynosi 15 funtów.

Kolejnym charakterystycznym dla Oxfordu obiektem jest Radcliffe Camera, który znów może przywodzić na myśl Harrego Pottera ze względu na nazwisko odtwórcy tej roli. To jednak nie Daniel Radcliffe jest powiązany z tym słynnym budynkiem ;) Swoją nazwę zawdzięcza on żyjącemu na przełomie XVII i XVIII wieku angielskiemu lekarzowi Johnowi Radcliffe. Obecnie znajduje się tu czytelnia biblioteki Bodleian Library.
Wart uwagi jest również Bridge of Sights, czyli Most Westchnień, który jest dość podobny do weneckiego mostu o tej samej nazwie. Moim skromnym zdaniem ten w Oxfordzie jest jednak dużo piękniejszy i bardziej przypomina Rialto Bridge, czyli inny wenecki most. Bridge of Sights łączy dwie części Hertford College, stąd też często jest nazywany również Hertford Bridge. Jego budowa została ukończona dopiero w 1914 roku, co czyni go dość "nowoczesnym" na tle innych obiektów architektonicznych Oxfordu.
Ostatnim punktem mojej wycieczki był University of Oxford Botanic Garden, czyli najstarszy ogród botaniczny w Wielkiej Brytanii, a także jeden z najstarszych na świecie. Został on założony przez brytyjskiego żołnierza Henry'ego Danversa w 1621 roku. 
                       

Celem założyciela ogrodu było sadzeniu tu roślin znajdujących swe przeznaczenie w medycynie. Obecnie możemy podziwiać tu wiele innych roślin, których sporą część stanowią egzotyczne gatunki.

Aloes
Bawełna
Ananas
W ogrodzie można znaleźć również cichy zakątek do relaksu. atmosfera tego miejsca jest naprawdę cudowna. Nie dziwi więc fakt, że to między innymi tutaj szukali natchnienia i wypoczynku Tolkien i Lewis Carroll.

Myślę, że ciekawą atrakcją Oxfordu jest również jego zamek, którego nie zwiedziłam, ponieważ dopiero co wróciłam z Walii, noszącej miano zamkowej stolicy Europy, więc po prostu nie bardzo miałam na to ochotę, a czas wycieczki był dość ograniczony. Ta kamienna, częściowo już zrujnowana budowla została wzniesiona w XI w. i oprócz pełnienia funkcji obronnej na przestrzeni kolejnych wieków została wykorzystana do celów administracyjnych i jako więzienie.

Oxford na pewno zachwyci miłośników historii, literatury i architektury, ale także tych, którzy uwielbiają klimatyczne miasteczka pełne urokliwych, wąskich uliczek i zieleni. Ja mam co do niego bardzo pozytywne odczucia, jednak wcześniej zwiedziłam Cambridge, które rzuciło mnie na kolana i chyba mało które miasto jest mu w stanie dorównać, ale to tylko moja subiektywna opinia. Mimo wszystko szczerze polecam Oxford na jednodniowy wypad.

piątek, 3 kwietnia 2020

Specjały kuchni walijskiej

Jedną z najbardziej znanych ciekawostek na temat Walii jest fakt, iż mieszka tu więcej owiec niż ludzi. Łatwo więc się domyślić, że jagnięcina bardzo często ląduje na talerzach Walijczyków i ma ogromny wpływ na ich kuchnię. Kolejnym popularnym składnikiem jest por, uważany tutaj za warzywo narodowe, a wszystko to za sprawą legendy o św. Dawidzie, która głosi, że za jego namową przed bitwą z Anglosasami Walijczycy przymocowali do swych hełmów pory, aby podczas walki łatwiej móc się nawzajem rozpoznać.


Najbardziej znaną potrawą walijską jest cawl, czyli gulasz, który zawiera oba wymienione składniki, a także inne warzywa jak np. marchew czy ziemniaki. Danie, które ja otrzymałam bardziej nazwałabym zupą, ponieważ było rzadkie, niezagęszczone. Smakowało jednak dość dobrze i było serwowane z tostem z serem.


Zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu wegetariańskie kiełbaski glamorgan sausages. Przygotowuje się je głównie z tartego białego sera Caerphily,bułki tartej oraz warzyw, w tym oczywiście słynnego pora. Podobnie jak cawl są dość proste do przygotowania.


Chociaż nie jestem fanką chipsów i na co dzień staram się odżywiać możliwie zdrowo, ciekawość wzięła górę, gdy na półce sklepowej zobaczyłam paczkę z napisem "jagnięcina i mięta". Ciekawe połączenie...Pierwsze wrażenie jest pozytywne, ale po chwili czuje się ostry smak mięty, który psuje całą ucztę ;) Zdecydowanie nie polecam tego przysmaku.

Zamiast tego warto spróbować walijskich słodkości, które znajdziemy oczywiście w każdym sklepie spożywczym. Pierwszymi z nich są welsh cakes, czyli walijskie ciasteczka z rodzynkami, cynamonem i goździkami. Co ciekawe smaży się je na patelni. Są kruche i naprawdę przepyszne. Ja jadłam je na zimno, jednak wiele osób poleca je na ciepło podane z dżemem i masłem. W internecie aż roi się od przepisów na ten rewelacyjny i prosty w przyrządzeniu przysmak.
Kolejną pozycją dla miłośników słodkich smaków jest bara brith, czyli ciasto z korzennymi przyprawami i suszonymi owocami. Niektórzy nazywają je chlebem,  jednak według mnie jego dość dobry, aczkolwiek ciężki do opisania i porównania z czymkolwiek smak bynajmniej nie przypomina tego wypieku.
Podczas mojego pobytu w Walii nie posmakowałam niestety tajemniczego specjału o nazwie laverbread, który wbrew pozorom nie jest chlebem, a...ciemną mazią składającą się głównie z wodorostów. Można ją np. zmieszać z owsianką i usmażyć w formie ciasteczek. Myślę, że taka potrawa przypadłaby mi do gustu, stąd bardzo żałuję, że jej nie skosztowałam, ale na pewno kiedyś to zrobię.

sobota, 7 marca 2020

Zwiedzamy stolicę Walii. Co zobaczyć w Cardiff i okolicach?

Po raz pierwszy zapragnęłam zwiedzić Walię po obejrzeniu filmu "Zanim się pojawiłeś", który może nie wywarł na mnie wielkiego wrażenia, ale mimo to zapadł w mej pamięci z powodu pięknej scenerii. Film kręcono głównie w urokliwym hrabstwie Pembrokeshire, którego wizytówką jest imponujący zamek o tej samej nazwie. Budowla szybko znalazła się na mojej liście miejsc, które koniecznie muszę zobaczyć podczas pobytu w Wielkiej Brytanii. Kiedy pół roku później koleżanka zaproponowała: "Może wybrałybyśmy się do Walii?" bez zastanowienia odpowiedziałam: "Pewnie, jedziemy!" i zaczęłyśmy od zarezerwowania noclegu w Cardiff. Podczas obmyślania planu wycieczki szybko przypomniałam sobie o wymarzonym zamku, niestety dowiedziałam się, że jest on oddalony od Cardiff o około 150 km, podobnie jak wiele innych atrakcji, które szczególnie wpadły mi w oko. Czułam się troszkę rozczarowana, ale mimo wszystko postanowiłam wybrać się do stolicy Walii w poszukiwaniu równie pięknych miejsc. Czy udało mi się je odnaleźć?

Co zobaczyć w samym Cardiff?

Miasto jest znane przede wszystkim ze swego zamku, który znajduje się na wzgórzu w samym centrum. Z zewnątrz nie wygląda w moim odczuciu tak imponująco jak mój upragniony Pembrokeshire, ale jego wnętrze skrywa za to wiele niespodzianek. Nie mniej jednak cena biletu jest dość wygórowana (13,5 funta) w porównaniu do okolicznych zamków, które zwiedziłyśmy później.
Na temat zamków w Cardiff i okolicach powstał osobny wpis. Jeśli chcielibyście dowiedzieć się więcej na ich temat, zapraszam do lektury:

Prosto z zamku udałyśmy się do Cardiff Bay- dawnej portowej dzielnicy miasta. Podróż autobusem zajęła nam około 30 minut. "Po raz pierwszy od niemalże pół roku zobaczę morze, poczuję jego zapach, odpocznę przy szumie jego fal"- rozmyślałam uświadamiając sobie, że chyba czuję się już coraz bardziej przytłoczona zgiełkiem Londynu, jego mieszanką betonu, szkła i kamieni.

Gdy tylko wysiadłam z autobusu, od razu rzucił mi się w oczy cudowny, czerwony budynek w gotyckim stylu.


Zbudowany w 1897 roku Pierhead Building służył niegdyś jako siedziba firmy Bute Dock Company. Obecnie znajduje się tu muzeum historii, które przybliża nam czasy, w których miejsce to odgrywało istotną rolę.

Lata świetności Cardiff Bay przypadały na przełom XIX i XX wieku, kiedy stanowiła ona zaplecze dla ruchliwego portu, z którego dziś korzystają już tylko małe wycieczkowe statki pozwalające turystom spojrzeć na miasto z zupełnie innej perspektywy. 

Udając się dalej promenadą, natknęłyśmy się na  maleńką, sztuczną plażę, która tętniła życiem mimo, że był to dopiero koniec lutego. Tuż za nią znajdowały się już nieco "dziksze"tereny.

Szczerze mówiąc nie znalazłyśmy w Cardiff wielu miejsc, które przykuły naszą uwagę i z pewnością nie jest to jedno z miast do którego zapragnę kiedyś wrócić. Pozostałe dni poświęciłyśmy na zwiedzanie jego okolic.


Brecon Beacons National Park

Brecon Beacons jest jednym z trzech parków narodowych Walii. Jest oddalony od Cardiff o 68km. Najłatwiej dostać się tam oczywiście samochodem, co zajmuje około godziny i 20 minut. My dotarłyśmy tam dwoma autobusami, co trwało o  godzinę dłużej. Jest to bardzo rozległy obszar, gdzie znajdziemy wiele malowniczych pagórków, wodospady, jaskinie, a nawet zamki i ruiny. Ze względu na ograniczenia czasowe nie udało mi się zwiedzić wszystkich tych miejsc i zamiast tego wybrałam zdobycie Pen Y Fan- najwyższego szczytu południowej Walii. Jego wysokość to 886m. Trasa jest dość łatwa i nie wymaga wielkiego wysiłku. Spotkała nas niestety nieoczekiwana zmiana pogody, przez co byłyśmy bardzo przemoczone. Polecam zatem ubrać się za cebulkę i założyć odpowiednie wodoodporne obuwie.
Wietrzna i deszczowa pogoda nie sprzyjała oczywiście uwiecznianiu piękna parku na fotografiach, dlatego zamieszczam ich tylko dwie. Według prognozy miał to być najbardziej słoneczny spośród czterech dni naszego pobytu w Walii, a w rzeczywistości okazał się być chyba najgorszy.

Dwa zamki w jeden dzień

Kolejny dzień spędziłyśmy na zwiedzaniu okolicznych zamków- majestatycznego Caerphilly oddalonego od Cardiff jedynie o 12km oraz pięknego gotyckiego Castell Coch, który znajduje się w podobnej odległości. Więcej informacji o nich znajduje się we wspomnianym wcześniej wpisie poświęconym tylko i wyłącznie zamkom.


                             

Barry Island Beach- perełka południowo-wschodniej Walii

Okazuje się, że bardzo ciężko było znaleźć plaże w okolicy Cardiff. Zdecydowanie więcej jest ich w zachodniej części Walii. Po bardzo długich poszukiwaniach w Internecie wreszcie udało się znaleźć taką, która wywołała u mnie efekt WOW i była oddalona od stolicy zaledwie 30min jazdy pociągiem. Przedstawiam Wam Barry Island Beach!





Plaża jest przyjazna zwierzętom i rzeczywiście bardzo duzo ludzi przyprowadzało tu jakiegoś psiaka. Dzieci również będą zachwycone ze względu na pobliski park rozrywki. Znajdziemy tu również liczne kawiarnie i bary. To wszystko sprawia, że plaża jest idealnym miejscem na rodzinne wypady.

Krótkim spacerkiem dojdziemy do Jacksons Bay, którą warto zobaczyć ze względu na otaczające ją urokliwe, czerwonawo-brązowe klify.



Plaża była tłem popularnego brytyjskiego sitcomu "Gavin i Stacey", którego ja osobiście nie oglądałam, ale Barry Island jest podobno ogromną atrakcją dla fanów serialu. Wciąż dziwi mnie jednak fakt, że ta cudna plaża tak rzadko była polecana na stronach opisujących miejsca, które warto zobaczyć w Walii i naprawdę musiałam się nieźle natrudzić i "przetrzepać Internet", aby ją odkryć. Nie wiem jak opisać moją radość, że mi się to udało, ponieważ powaliła mnie na kolana i dlatego nazywam ją perełką południowo- wschodniej Walii. Było to ostatnie miejsce, które odwiedziłam podczas mojej wyprawy i to właśnie ono najbardziej zapadło w mojej pamięci i sprawiło, że na pewno powrócę kiedyś w te rejony.

Krótki pobyt w Szkocji

Zanim zdecydowałam się zamieszkać w Londynie, rozważałam również wyjazd do Szkocji, a konkretnie do Edynburgu. Miasto to polecało mi wielu z...